WSPOMNIENIA ABSOLWENTÓW

 

Historia mojego Gimnazjum (Liceum)
Stefan Kaźmierczak, absolwent z 1926 roku
 
„Dawny młodzieniaszku – dziś już człowieku stary
Czy we wspomnieniach – dochowujesz profesorom wiary?”
 
Przed dwoma tysiącami lat Rzymianin – poeta Horacy tak zakończył, a raczej skwitował swój dorobek literacki: „Exegi monument, ferre perenius” – Wzniosłem pomnik trwalszy od spiżu. Powyższe słowa – choć w mniejszej skali – odnoszą się do. Profesora J. Radwańskiego – właściciela prywatnej uczelni w Łodzi i do jego grona nauczycielskiego tamtych czasów! J. Radwański, wielki patriota – w czasie rewolucji w Łodzi w 1905 roku – rewolucji przeciwko caratowi – zdołał po 150 latach rusyfikacji Polski – wprowadzić do swojej szkoły język polski!
Ostatnią klasę „drugą” Progimnazjum Koedukacyjmego w Koluszkach (gdzie mieszkaliśmy czasowo w czasie I-szej wojny światowej) ukończyłem w 1921 roku i od l września tegoż roku byłem już uczniem prywatnego „Gimnazjum Humanistycznego K. Tomaszewskiego” w Łodzi przy ul. Ogrodowej 26, naprzeciw Zakładów Poznańskiego, dziś imienia Marchlewskiego. 
W tym okresie formowania się, Państwowości Polskiej było na terenie Łodzi tylko jedno gimnazjum państwowe im. Kopernika przy ulicy Cegielniamej i jedno gimnazjum miejskie im. Piłsudskiego przy ul. Sienkiewicza. To gimnazjum w 1926 r. kończył Marian Spychalski – niefortunny minister wojny za czasów stalinowskich. W tych dwóch szkołach nauka była bezpłatna. Pierwszeństwo w przyjęciu do tych uczelni miały dzieci wpływowych urzędników państwowych i miejskich. Oba gimnazja były przepełnione..., więc powstawały w tym czasie liczne szkoły średnie prywatne. 
Miałem szczęście, że trafiłem do Gimnazjum Humanistycznego K. Tomaszewskiego w Łodzi... „Gimnazjum Tomaszewskiego” zajmowało od roku 1918 lokal dwupiętrowy w bloku mieszkalnym, należącym do Fabryki Poznańskiego. Same sale szkolne były obszerne, natomiast klatka schodowa tego dwu-piętrowego bloku była niezbyt szeroka, stąd też na klatce schodowej na każdej przerwie dyżurował nauczyciel i poskramiał temperamenty młodzieży. 
Właściciel Gimnazjum, Kazimierz Tomaszewski był tylko administratorem, zaś dyrektorem Gimnazjum od 1918 roku był Ignacy Roliński, urodzony w 1885 roku w Pruszkach w ziemi Łęczyckiej. Dyrektor Roliński, świetny matematyk i wybitny pedagog, wyższe studia ukończył przed I-szą wojną światową. Studiował kolejno w Getyndze, w Wiedniu, Lwowie i Krakowie na wydziałach filozofii i matematyki. Jeśli można powiedzieć, że ktoś kocha matematykę, to bezwzględnie był nim Dyrektor Roliński, który równocześnie wykładał matematykę w klasach wyższych Gimnazjum, 
Dyrektor Rołiński był dobrym duchem Gimnazjum, Dzięki jego taktowi i metodom wychowawczym, w szkole panowała atmosfera zniewalającą do sumiennej pracy, nauki.. Dobór profesorów był bardzo staranny. Nie „było profesora, o którym „sztubak” – mógłby wyrazić się lekceważąco, lub ocenić w swojej „mózgownicy” profesora – poniżej oceny „bardzo dobry”! 
Był rok 1921. Z frontowych oddziałów powracali młodociani ochotnicy, których wiek nie kwalifikował już ich do nauki w szkole średniej..... „Dryblasy te” miały już swoje życiowe doświadczenia, a mimo to szybko podporządkowali się perswazjom osobistym dyrektora Rolińskiego. A lubił Dyrektor na dużych pauzach przyjść do klasy, gdzie ten i ów uczeń miał kłopoty czy to rodzinne, czy chuligańskie lub oceny niedostateczne. Wypytywał o to wychowawców klas. Wszedłszy do klasy, stawał Dyrektor przed delikwentem, długo studiował jego twarz; uczeń stał zawstydzony, widać” było jego męczarnię duchową, chciałby zapaść się pod ziemię... A Dyrektor nieraz nic nie powiedział i... uśmiechnąwszy się odchodził. Ale... w następstwie – wychowawca klasy meldował wkrótce Dyrektorowi, że dany uczeń „odnalazł się w sobie”! 
I to chyba sprawiało, że grono profesorów z Dyrektorem na czele było lubiane, szanowane i powodowało sumienne odrabianie lekcji. 
40 lat później spotkałem się w Łodzi z trzema kolegami z ławy szkolnej. Ci trzej już posiwiali panowie i ja czwarty. – pamiętaliśmy dużo z przedmiotów pamięciowych i dla zabawy deklamowaliśmy „Pana Tadeusza”, przytaczaliśmy łacińskie cytaty z Cycerona, Horacego i Owidiusza, mówiliśmy wyuczone wiersze niemieckie, a koledzy pamiętali wszystkie powiedzonka profesorów i przypominali anegdoty o nich... żyli nadal życiem lat młodzieńczych. To najlepszy żywy pomnik dla profesorów. 
Kochani, życzliwi i wspaniali profesorowie – dziękujemy.., 
A oto sylwetki naszych profesorów. 
 Poza Dyrektorem Rolińskim, autorem sukcesów w nauce i urabianiu charakterów, najwięcej szanowanymi nauczycielami byli: 
1. profesor łaciny – Kronenberg – zrównoważony, sprawiedliwy, podejście do ucznia ojcowskie, 
2. profesor polonista – Ożóg – umiejący uwypuklić piękno wiersza. Jego intonacja w deklamowaniu odkrywała przed uczniami żywe od-czucie rytmu i treści wiersza, 
3. profesor historii – Pawłowski – sympatyczny staruszek, który suche fakty historyczne ożywiał szczegółami z kronik, a które pisali przed wiekami ówcześni kronikarze. Profesor Pawłowski przynosił do klasy tzw. „Przypisy do historii”. Były to zeszyty drukowane, uzupełniające suche fakty historii. Skąd on to miał? Dlaczego tak mu zależało na poznaniu przez uczniów historii?... Fakty sprzed wieków nabierały życia i były przeżywane przez młodzież. Dziś starają się robić to samo filmy historyczne. 
4. Fenomenem była nauczycielka języka niemieckiego – pani Gundlachówna. Trzeba zauważyć, że w Łodzi było dużo „niemczyzny”. Niemcy żyjąc w Polsce od XIX wieku nie wynarodowili się i nie-rzadko miewali ciągoty do „Vaterlandu”. Pani profesor Gundlachówna ze środowiska zboru ewangelików w Łodzi – była Polką i wielką patriotką. Tej nauczycielce zawdzięczam dużo wiadomości dotyczących antypolskiej propagandy w lekturach niemieckich, niedostępnych w owym czasie dla uczniów. Przytaczam jeden z faktów: działo się to na lekcji języka niemieckiego, podczas czytania po niemiecku opisu obrony i odsieczy Wiednia w 1683 r. Gdy jeden z uczniów odczytał tekst, profesorka Gundlach opowiedziała uczniom, że w Wiedniu w ołtarzu jednego z kościołów są posągi bohaterów, którzy przyczynili się do oswobodzenia Wiednia. Główną postacią w ołtarzu jest oczywiście cesarz Austrii – Leopold, a następnie książęta niemieccy. Nasz król, Jan Sobieski, zajmuje w ołtarzu poślednie miejsce /szóste/, a dokładniej w trzecim od góry poziomym rzędzie. Na zapytanie jednego ze zdziwionych uczniów, profesor odpowiedziała; „Każdy szowinizm każdego narodu stara się umniejszyć zasługi drugiego narodu”. Uważam, że król Jan Sobieski nie został należycie oceniony i wyróżniony. Kiedy ołtarz ten budowano – Polska jako państwo nie istniała na mapie”. Pani Gundlach, stuprocentowa Polka nie jadła za darmo chleba polskiego. 
5. Chemii i botaniki – uczył profesor Wierzbicki. Ten wysoki, przemiły pan z piękną, czarną brodą, ciągle uśmiechnięty, mówił z akcentem rosyjskim. Tuż po I-szej wojnie światowej w 1919 roku powrócił z Rosji do Polski. Profesor Wierzbicki, bardzo lubiany, traktował uczniów po ojcowsku, uczniowie zaś nazywali go „Raslinką”. Przydomek ten otrzymał za słowo polskie roślinka, wypowiedziane z rosyjska „raslinka” – i tak pozostał w naszej pamięci jako „Raslinka”. 
6. Najmłodszym profesorem – był Bromirski Rajmund – fizyk. Tylko dwa lata uczył nas fizyki. Ręce profesora Bromirskiego były poparzone podczas jakiegoś doświadczenia laboratoryjnego i zawsze nas intrygowały czerwone plamy na skórze rąk. Był to jedyny profesor, który otrzymywał na imieniny kwiaty bez jego obecności: Rajmunda – jest 31 sierpnia, więc gimnazjum było jeszcze nieczynne. Profesor Bromirski pracował równocześnie w innym gimnazjum na terenie Łodzi. Odszedł w trzecim roku nauczania w czasie wakacji. 
Z innych profesorów pamiętam: 
Pana Strusia – uczył rysunku w klasach starszych. Był nauczycielem na pół etatu. Uzdolniony grafik, pracował również w Fabryce Materiałów Bawełnianych Poznańskiego. On to projektował wzory tkanin produkowanych w Fabryce Poznańskiego. Zajęcia sportowe i gimnastykę dwa razy w tygodniu prowadził pan Walczak. Wykłady z podstawowych wiadomości prawa i organizacji sądownictwa prowadził ówczesny prokurator w Łodzi, a przysposobieniem wojskowym w ostatnich trzech klasach kierował kapitan Kałużyński z 28 pułku Strzelców Kaniowskich. 
Gdy w roku 1926 z maturą w ręku opuszczałem Łódź, nie wiedziałem, że żegnam się z Łodzią na okres 30 lat... Wiedziałem tylko, że Gimnazjum moje zostanie przeniesione do nowo wybudowanego budynku o dużych parametrach nowoczesności. 
Rzeczywiście Gimnazjum zmieniło lokal w 1929 r. i zostało upaństwowione. W tymże roku odszedł z Gimnazjum Dyrektor Roliński. Odszedł na dyrektora do bliźniaczego Gimnazjum „Zimowskiego”, gdzie był bardzo potrzebny tego typu pedagog i organizator. W krótkim czasie Gimnazjum Zimowskiego zyskało opinię bardzo dobrej uczelni. 
Rok 1918 – „przyniósł” ogromny entuzjazm całego narodu dzięki odradzającej się Niepodległości Polski. W tym to sześcioletnim okresie znakomite grono profesorów Gimnazjum Tomaszewskiego potrafiło zaszczepić” w młodych umysłach uczniów patriotyzm, potrzebę nauki, nawyk solidności na co dzień i... na przyszłość! 
Szczególny szacunek i wdzięczność zachowałem na zawsze do osoby dyrektora naukowego Gimnazjum – profesora Ignacego Rolińskiego! Był to człowiek nieprzeciętnych zalet charakteru i doskonały pedagog w dziedzinie dydaktyki. 
Również całe grono profesorskie cechowała duża erudycja i dobroć, ujarzmiająca wybryki uczniów. 
To im – moim Wychowawcom zawdzięczam, że w czasie II-ej wojny światowej mogłem z nawiązką odpłacić moim pedagogom wytrwaniem na każdym posterunku frontowym i włączyć się do obrony naszej Ojczyzny! 
Dziękujemy Ci Kochany Dyrektorze, dziękujemy Wam drodzy Profesorowie! 
Moim ostatnim skrytym marzeniem – przed dołączeniem do „zaświatów” jest, by w świetlicy II LO im. G. Narutowicza w Łodzi, umieszczono skromną tabliczkę – z nazwiskami całego grona profesorskiego z tego szkolnego, radosnego 10-lecia 1918 -1928.
Wielce Szanowne Grono Profesorów II LO im. Narutowicza w Łodzi! Cieszymy się ogromnie wraz z innymi wychowankami Naszej dawnej Uczelni i obecnej szkoły, że przejęliście dobre, patriotyczne i społeczne tradycje dawniejszych wychowawców. 
 
Wspomnienia sprzed 75 lat
Aleksy Rżewski, absolwent z 1936 roku
 
Już pięćdziesiąt lat minęło z 75*) – letniej historii szkoły, gdy przestąpiłem przysłowiowe progi trzeciej klasy Gimnazjum im. Narutowicza. Był to pierwszy rok po upaństwowieniu prywatnego gimnazjum K. Tomaszewskiego, t. j. rok szkolny 1929/1930. 
Gimnazjum to mieściło się w budynku przy ulicy Ogrodowej w robotniczych, ubiegłowiecznych domach familijnych istniejących do dzisiaj tzw. „famułach”. Zajmowane od podwórza dwa piętra mieszkalnego budynku były ciasne, a więc ograniczały znacznie ilość uczniów. Ciemne też były rozpaczliwie. Zwłaszcza korytarze i klatka schodowa stale zatłoczone rozbieganymi chłopcami. Na gimnastykę wychodziliśmy latem na podwórze ograniczone z trzech stron budynkami, na tyłach szkoły, na które przejść trzeba było chodnikiem na zewnątrz. Było tu trochę trawy, ale liczne okna, uniemożliwiały grę w piłkę. 
Profesor Kwaśniak, zwany powszechnie (nawet po wojnie) Kitajcem, niewielki, ale bardzo energiczny i lubiany przez młodzież, umiał utrzymać w ryzach rozbrykanych chłopaków. Wówczas młody i dziarski, grzmiał komendy, spoglądając jednocześnie na okoliczne okna czy nie dojrzy znajomej buzi jakiejś nadobnej mieszkanki. 
Na tym niewielkim podwóreczku ćwiczyliśmy tzw. „szwedzką gimnastykę”, bez przyrządów. Zimą chodziliśmy na basen pływacki YMCA, czyli do „cioci Imci” na naukę pływania. Był to jedyny w Łodzi w tym czasie basen pływacki, nie licząc małego baseniku przy zakładzie kąpielowym Butlera przy ulicy Kilińskiego. 
W tych trudnych warunkach lokalowych, szkoła potrafiła zorganizować naukę gry na instrumentach dętych i po raz pierwszy, ale i chyba ostatni w historii szkoły – własną orkiestrę dętą. Do lata, przez okres zimowy, nauczyliśmy się grać jednego marsza. Kilka kolejnych niedziel maszerowało gimnazjum do kościoła Św. Krzyża, przez całe miasto z własną orkiestrą na czele. 
Wygląd uczniów takiego gimnazjum, przy wspólnych wystąpieniach na zewnątrz szkoły, wyglądał zupełnie inaczej niż dziś. 
Po pierwsze było to gimnazjum tylko męskie. Po drugie – jednolicie umundurowane: w granatowe płaszcze dwurzędowe ze złotymi guzikami – zimą, a w mundurkach czarnych, ze sztywnymi kołnierzami – latem. Na kołnierzach, lamowanych na niebiesko, srebrne lub złote kreski faliste, oznaczające klasę (maturalna 8 klasa – złote palmy). Na głowach charakterystyczne, wzorowane na francuskich wojskowych – kepi, z wypustkami niebieskimi. Wszystkie gimnazja męskie i żeńskie były różnie umundurowane, do łatwego rozpoznania przez każdego mieszkańca miasta. 
Po wakacjach 1930 roku przyszliśmy już do nowego budynku szkoły przy ulicy Targowej. Ładny budynek z rabatami kwiatów przed wejściem i obszernym własnym boiskiem stwarzał miłą, przytulną atmosferę. 
W tym budynku, ze zmiennym szczęściem w wynikach nauczania, jak to zwykle bywa w szkolnym życiu – dotrwałem do matury w 1936 roku. 
Z profesorów z tego czasu (w pierwszym roku) pamiętam panią profesor Marię Tomaszewską, żonę byłego dyrektora, polonistkę i panią Marię Gundlach – germanistkę. Stosunek uczuciowy uczniów do tych jedynych w gronie nauczycielskim pań, określały nadane „pseudonimy”: „Babcia” Tomaszewska i „Ciocia” Gundlachówna. 
Warto żyć aby pozostawić po sobie, w pamięci uczniów tyle serdeczności i ciepłej wdzięczności. 
Z panów profesorów dobrze pamiętamy księdza kanonika Orłowskiego, pierwszego po dyrektorze w hierarchii nauczycielskiej, wybitnego znawcę nie tylko zagadnień z etyki ale i sztuki, zwłaszcza malarstwa. 
Dyrektorzy zmieniali się dość często. W czasie pięcioletniego mego pobytu zmieniło się ich ze czterech. Byli z racji swego stanowiska nieco dalej od nas, administrowali, zarządzali, koordynowali, to też pamięć nie zarejestrowała Ich tak trwale jak nauczycieli. 
Profesor Ławrynowicz – matematyk, Osiński – fizyk to najwyższe filary mojej ówczesnej, zawsze niedostatecznie opanowanej wiedzy ścisłej. Mimo okresowych kłopotów z tymi przedmiotami, profesorów tych wspominam z pełnym szacunkiem i podziwem nad Ich cierpliwością. 
Sala gimnastyczna tego gimnazjum, widziała niejedno przedstawienie, akademię, inscenizację no i wiele zabaw organizowanych raz do roku w karnawale dla uczniów z zaproszonymi przez nich koleżankami z gimnazjów żeńskich. 
Zaproszenia takie (indywidualnie) drukowane, podpisane przez samorząd uczniowski, wręczane były zbiorowo przez delegację uczniowską w gimnazjum żeńskim pani Przełożonej czy Dyrektorowi. W zależności od wyników w nauce i sprawowaniu, zaproszenia takie były uczennicom wręczane. Na zabawę taką przychodziła zawsze delegowana przez gimnazjum nauczycielka. Mamy przygotowywały bufet i podwieczorek a młodzież bawiła się do 22 przy zamówionej na tę okazję orkiestrze. Wydatki pokrywał samorząd, dotowany przez Koło Rodziców lub niewielkich sum uzyskiwanych przy wejściu za bilety. Wejście było tylko za zaproszeniami, które często były przedmiotem westchnień niejednego lub niejednej. Ano, jak w życiu. Nie wszystkie marzenia da się zawsze zrealizować. W zabawie mogła wziąć udział tylko młodzież z trzech ostatnich klas, tj z szóstej, siódmej i maturalnej ósmej. Studniówka odbywała się na tych samych zasadach z zachowaniem tej samej ceremonii zaproszeń. Może i zbyt wiele tych formalności i ceremoniału ale wspomnienia tych zabaw pozostawały w pamięci uczestników wiele, wiele lat po maturze. Głównym organizatorem zabaw i tańców, zwłaszcza zespołowych (polonez, mazur, walc figurowy) był wodzirej. Była to godność wielce poważana, gdyż musiała łączyć w sobie i umiejętność ładnego tańca i zdolności organizacyjno-towarzyskie. Był to zawsze uczeń jednej z dwu ostatnich klas, często proszony w tym charakterze do gimnazjów żeńskich.
Ponieważ gimnazjum było męskie, więc i zainteresowania i ambicje dyrekcji, profesorów i oczywiście uczniów, w odniesieniu do zajęć poza obowiązkowych były również typowo męskie. Dobre wyniki w sporcie, w zawodach międzyszkolnych (m.in. zająłem III miejsce w zawodach pływackich, stylem dowolnym na 100m), piękne wyniki w strzelaniu i ćwiczeń przysposobienia wojskowego, wybitne osiągnięcia w sztafecie 4 x 100m, były powodem do uzasadnionej dumy, tzw. Grona, uczniów no i oczywiście profesora Kwaśniaka.
Na organizowanych okresowo akademiach, prym wiódł profesor Antoni Czapliński - polonista, który układał efektowne i interesujące programy okolicznościowe, wykonywane przez uczniów, przez Niego typowanych i przygotowywanych. Własna scena, własna przez siebie wykonana dekoracja, z ilustracją muzyczną dobrze grającego na pianinie kolegi Wiesia Karsznickiego, dawały odpowiednie tło dla każdego przestawienia.
Do matury przygotowywaliśmy się starannie. Strach przed niewiadomymi wynikami i możliwość oblania dopingowała nas do pracy. Wymagania komisji były, zgodnie z przyjętym wówczas twardym kursem – wysokie. Nie zdawało matury około 10 procent uczniów. Wyjątkowo dobrze utrwaliło się w pamięci to wydarzenie, na całe pół wieku. 
W czasie egzaminu ustnego, do czekających na swą kolej w jednej z sal lekcyjnych uczniów – abiturientów, przyszedł profesor Kulak – historyk i dla rozładowania napięcia powiedział kilka dowcipów, prosił nie przerywać palenia papierosów i nie kwestionował obecności kilku znajomych dziewcząt w tym ważnym dla nas dniu i miejscu. 
Tak kończyliśmy Gimnazjum i Liceum im. Gabriela Narutowicza. Rozlecieliśmy się po kraju na różne uczelnie, część kolegów poszła do pracy, większość do wojska dla odbycia obowiązkowej służby wojskowej w Podchorążówkach Rezerwy. Nie wiedzieliśmy wówczas, że w wojsku szkolimy się już na nadchodzącą wojnę. I choć do jej wybuchu było jeszcze trzy lata, to jednak, jak przed burza już grzmiało i błyskało wojnami w Hiszpanii i Abisynii gdzie faszystowscy spece od ludobójstwa trenowali i zbierali doświadczenia wojenne. 
W wojnie, która nadeszła do nas, nie zabrakło i naszych wychowanków. Brali w niej udział obok byłych uczniów i profesorów, oficerowie rezerwy, z których prof. Antoni Czapliński ppor. rezerwy, zginął zamordowany w obozie jeńców w Katyniu. Podchorąży Centrum Wyszkolenia Sanitarnego /dzisiejszy WAM/ Tadeusz Błachuta zginął jako lekarz oddziału partyzanckiego wraz ze swymi rannymi w lasach zamojskich. Kol. Włodek Miksa walczył jako lotnik nad Anglią. 
Wielu naszych wychowanków brało czynny udział w konspiracji i Powstaniu Warszawskim, wielu siedziało w niemieckich oflagach, stalagach i obozach koncentracyjnych na terenie całych Niemiec. Byli dzielnymi Polakami, takimi jakimi ich chcieli widzieć Ich profesorowie. Był to najtrudniejszy egzamin z patriotyzmu, który wszyscy zdali na piątkę. I życzyć sobie należy aby Ich następcy już nigdy takich egzaminów składać nie potrzebowali. 
 
 
Moje pierwsze 10 - lecie pracy nauczycielskiej w II LO
Hieronim Królikowski, nauczyciel geografii
 
“Jednym promykiem starości są wspomnienia”.
 
Łódź zostaje wyzwolona spod okupacji niemieckiej 19 stycznia 1945 roku. Również tego samego dnia zostaje rozwiązana rozkazem Komendanta Głównego gen. Leopolda Okulickiego Armia Krajowa. Przestałem więc pełnić obowiązki komendanta rejonu Jeżów – Rogów A. K. obwodu Brzeziny – Koluszki. 21 stycznia wróciłem więc do Łodzi, rodzinnego miasta, by rozpocząć pracę jawną nauczycielską, nie tajną, jaką wykonywałem w okresie okupacji. Zgłosiłem się do Kuratorium. Po dwóch dniach dostałem kartkę od dyr. N. Filutowicza z zawiadomieniem, że zostałem skierowany przez Kuratorium do pracy w II LO. 
Pierwsze kroki w budynku szkolnym przy ul. Targowej 63 postawiłem 21 stycznia 1945 r. O zaczęciu prowadzenia lekcji nie było na razie mowy. Wprawdzie na budynku szkolnym wisiała tablica z napisem Deutschemittelschule, ale wewnątrz budynku był wielki rozgardiasz, bałagan, jaki zostawili uciekający z niego żołnierze niemieccy, gdyż budynek pełnił dla nich funkcję koszar. Trzeba było więc wziąć się do roboty, zakasując rękawy, aby budynek nadawał się do użytku szkolnego. W porządkowaniu budynku brali udział nauczyciele, uczniowie, których zapisywała do szkoły dawna, przedwojenna sekretarka p. Janina Bojanowska – i rodzice tych uczniów którzy zostali już zapisani. Praca taka trwała do końca stycznia, gdyż oficjalna inauguracja roku szkolnego w Łodzi odbyła się 1 lutego 1945 r. na Placu Wolności. Potem nastąpiły lekcje w szkole. 
Szkoła była dwuzmianowa: uczniowie młodsi, niepracujący uczęszczali na zajęcia rano, zaś starsi – pracujący, po południu /jak się mówiło – do południówki/. Personel był jeden w szkole. Uczniowie, którzy działali w konspiracji, złożyli broń i rozpoczęli kontynuować dalszą naukę, którą przerwała im wojna. Nie wszyscy tak zrobili. Takim przykładem był Kazik Lisik, którego namawiałem, aby złożył broń i wstąpił do II LO. Nie posłuchał mnie i działał dalej, ale w celach prywatnych. W końcu schwytano go i dostał 12 lat. Odsiedział cztery. Wypuszczono go z pełną gruźlicą. Jednak po latach wykaraskał się z niej. 
Rok szkolny skończył się w pierwszej połowie lipca i ja objąłem prowadzenie kolonii letnich w Grotnikach. Młodzież wspaniale się tam czuła. Były to dla nich beztroskie wakacje po koszmarnych latach okupacji. 
Gdy nowy rok szkolny 1945/46 się skończył zorganizowałem w czerwcu 1946 r. wycieczkę nad morze. Udała się, choć z przygodami. Zaś w wakacje 1948 r. prowadziłem kolonie letnie młodzieży szkół średnich (koedukacyjne) w Zakopanem – Olczy (400 osób) zaszły tam dwa wydarzenia.
Pierwsze, gdy byliśmy z wycieczką nad Morskim Okiem, 4 – rech chłopców samowolnie odeszło od swej grupy i weszło na Rysy, gdzie zastała ich noc, przemarźli, bo byli w krótkich spodenkach. Ratowali się od zimna alkoholem, który ze sobą potajemnie wzięli. Ale wrócili trochę przeziębieni. 
I drugie – natrętnych zalotników – góralczyków do naszych dziewcząt nasi chłopcy przepędzili sprawiając im biczowanie rózgami. 
W latach 1949-1954 prowadziłem Brygady Rolne jako Służba Polski w różnych miejscach Polski np. koło Gołdapi, w szczecińskim, w gdańskim. 
Dzięki waszemu dobremu postępowaniu pod – nie chwaląc się – pod moim kierownictwem wyrośliście na pełnosprawnych obywateli kraju, osiągnęliście zamierzone cele życiowe. Wielu z Was zajmuje poważne stanowiska dziś w różnych zawodach, na różnych placówkach, z czego jestem dumny, jako wasz były profesor i wychowawca. Jestem z Was dumny, za co składam Wam wszystkim w imieniu własnym oraz moich kolegów zarówno żyjących, jak i zmarłych serdecznie gratulacje. 
Prócz w/w zajęć prowadziłem Kółko Krajoznawczo – Turystyczne, które zorganizowałem w roku szkolnym 1952/53. Wspominam o tym, bo być może ktoś z Waszej klasy należał do niego. Zajęcia były ciekawe i zajmujące młodzież, jak np. wycieczki piesze i rowerowe, obozy stałe i wędrowne, a tkże imprezy typu „Zgaduj – Zgadula” itp. 
 
 
 
„Tantum scimus, quantum memoria tenemus”
Andrzej Zawadzki, absolwent z 1951 roku.
 
Uczniem „Narutowicza” zostałem w 1949 roku, po ukończeniu Szkoły Podstawowej Nr 31 w Łodzi przy ul. Piotrkowskiej Nr 115. 
W tym czasie szkolnictwo średnie zreformowano. Utworzono ogólnokształcące gimnazja-licea trzyklasowe oraz zawodowe technika cztero- i pięcioletnie. Zlikwidowano małe matury, utworzono klasy licealne IX-XI, z tym że klasy dziewiąte były odrębne dla dotychczasowych uczniów gimnazjów i nowoprzyjętych po skończeniu ósmych klas szkół podstawowych. Klasa IXa już od roku uczniów gimnazjum była ze sobą zżyta, natomiast w naszej klasie IX uczniowie pochodzili z różnych szkół, nie tylko z Łodzi, ale i z jej bliższych i dalszych okolic. Do tego dochodziło zróżnicowanie wiekowe (do kilku lat) i społeczne – zarówno środowiskowe (pochodzenie inteligenckie, robotnicze, wiejskie), jak i majątkowe (dobrze sytuowani i raczej biedni). 
Warunki w szkole mieliśmy bardzo dobre. Budynek był w posiadaniu szkoły od 1933 r. i nie uległ zniszczeniu podczas działań wojennych (podobnie jak cała Łódź). Sale lekcyjne były przestronne, dobrze naświetlone. Wspaniała była sala gimnastyczna, wyposażona w niezbędny sprzęt (drabinki, kozły, kosze, skrzynie, maty). Szkoła posiadała „wymiarowe” boisko do piłki nożnej (ewenement w Łodzi), wokół boiska bieżnię lekkoatletyczną, boiska do siatkówki i koszykówki. W szkole były pracownie naukowe – fizyczna, chemiczna i biologiczna, biblioteka oraz gabinety lekarskie – ogólny i stomatologiczny. 
Dość szybko „wtopiliśmy” się w społeczność szkoły, czego dowodem był fakt, że kiedy w pierwszych tygodniach roku szkolnego wystąpiono z apelem do uczniów o ofiarowanie krwi niezbędnej do transfuzji dla chorego dyrektora szkoły p. Norberta Filutowicza, uczniowie naszej klasy masowo zgłaszali chęć jej oddania, chociaż jeszcze nawet go nie znali. Ja także się zgłosiłem, miałem grupę „A”, a potrzebna była grupa „O”. Ale chętnych nie brakowało i krwi też. 
Nasi nauczyciele wywodzili się w większości z kadry przedwojennej. Dyrektor szkoły, prof. Norbert Filutowicz, lekcje w naszej klasie miał tylko w ostatnim roku nauki – maturalnym. Jego wykłady z logiki odbywały się w zupełnie innej atmosferze aniżeli zajęcia z pozostałych przedmiotów. Można je było przyrównać do poziomu wyższej uczelni. Nie było wzywania do tablicy, zadawanych lekcji, klasówek itp. Wiele lat później, 5 maja 1984 r., prof. Filutowicz był obecny na zjeździe absolwentów z okazji 80-lecia szkoły. Na spotkaniu towarzyskim w restauracji hotelu „Centrum” siedzieliśmy w gronie uczniów naszych klas maturalnych razem z nim przy wspólnym stoliku, wspominając dobre szkolne czasy spędzone w naszym gimnazjum. 
Nasza wychowawczyni, prof. Zofia Kalinowska, uczyła nas łaciny. Bardzo o nas dbała, była najbardziej lubianym przez nas profesorem. Uroczyście obchodziliśmy Jej imieniny 15 maja. Osobiście miałem satysfakcję wykonania wspólnie z Wojtkiem Zienterskim, on na skrzypcach, a ja na akordeonie, utworu z operetki Offenbacha „Orfeusz w piekle”, co niewątpliwie wzbogaciło imieninową uroczystość, chociaż kolidowało to z obowiązującą w szkole ciszą w związku z odbywającymi się w tym czasie egzaminami maturalnymi naszych starszych kolegów. 
Nauczycielką języka polskiego była prof. Marta Gundlach, która starała się przekazać nam zamiłowanie do poznawania i zrozumienia bogactwa i piękna naszej narodowej literatury. Na pewno była pasjonatem wykładanego przedmiotu. Języka rosyjskiego nauczała nas prof. Maria Gundlach, siostra pani Marty. Nastawienie uczniów do tego języka było w tym okresie niechętne, niemniej trzeba było uzyskać przynajmniej dostateczny stopień na cenzurze. 
Bardzo solidnym i rzetelnym profesorem był matematyk Hieronim Flakiewicz, którego lekcje były interesujące i, o dziwo, zrozumiałe, a przecież matematyka była zawsze utrapieniem i zmorą uczniów. Dlatego jestem dla niego pełen uznania i uważam, że zasłużył na naszą wdzięczność. Profesor Flakiewicz był flegmatykiem, bardzo przestrzegał dyscypliny i porządku. Niemniej niektórzy uczniowie przeżywali stres wzywani przez niego do odpowiedzi. Prywatnym zainteresowaniem prof. Flakiewicza była fotografia. Osobiście przedstawiłem kiedyś swoje zdjęcia ujęć krajobrazowych do oceny profesora. 
Problemy z nauczaniem nas historii miała prof. Maria Andrzejewska, musiała bowiem posługiwać się podręcznikiem Sapożnikowej (tłum. Z rosyjskiego), w którym o Polsce znajdowało się tylko kilka zdań odnoszących się do Wiosny Ludów w Wielkopolsce w 1848 r. Podejrzewam, że ta wzmianka znalazła się tylko dlatego, że była to w tym czasie prowincja pruska. Na nasze wspólne szczęście w tym przedmiocie posiadaliśmy bardzo szczegółową wiedzę, uzyskaną głównie z książek. Biblioteki w tym czasie posiadały jeszcze książki, które w późniejszym okresie zostały usunięte w ramach urzędowej cenzury. 
Wesoły i pogodny był prof. Hieronim Królikowski, nauczyciel geografii i przysposobienia wojskowego. Lekcje prowadził, traktując nas trochę jak rekrutów w wojsku. Pamiętam klasówkę na lekcji geografii, na której mieliśmy wykonać odręcznie z pamięci zarys granic i ukształtowania terenu wyznaczonego państwa europejskiego. Ja trafiłem na Węgry, które mają dość łatwe do odtworzenia granice, a ukształtowanie jest równinne z małym terenem podgórskim w północnej części kraju. Otrzymałem wtedy 4 z minusem, a była tylko jedna piątka, dostał ją kolega Jagiełło za sporządzenie mapy Grecji. Inne prace były najwyżej trójkowe. W programie przysposobienia wojskowego mieliśmy strzelanie z karabinków małokalibrowych na terenie szkoły oraz jeden raz z prawdziwych KB na strzelnicy na Widzewie. Ocena była wystawiana po wystrzeleniu przez danego ucznia trzech nabojów na podstawie trójkąta błędów. Na całą klasę jeden uczeń, Ignacy Brzozowski, miał ocenę dobrą, i jeden, Mirosław Obraniak, dostateczną, reszta otrzymała dwóje. W ramach zajęć prowadzonych przez prof. Królikowskiego rozgrywaliśmy także mecze w piłkę nożną. Pamiętam, że Norbert Rudzki, aktualny proboszcz parafii w Aleksandrowie, grający na pozycji obrońcy (nie bramkarza), bohatersko rzucił się na ziemię, własnym ciałem broniąc przeciwnikom dostępu do bramki. 
Zajęcia z wychowania fizycznego prowadził prof. Michał Kwaśniak. Sport w tym czasie należał do ulubionych zajęć młodzieży. Poza ćwiczeniami na sali gimnastycznej, na boisku graliśmy w piłkę nożną, koszykówkę, siatkówkę, uprawialiśmy biegi, skoki, rzuty oszczepem i kulą. Poza szkołą można było uczęszczać na pływanie na basenie YMCI, właściciele rowerów mogli bez problemów jeździć po drogach i szosach (pojazdów mechanicznych było wówczas bardzo niewiele). Korzystaliśmy także z toru kolarskiego w Parku Helenowskim. Zimą jeździliśmy na łyżwach na wylewanych na placach lodowiskach oraz na nartach i sankach na wzniesieniach w okolicach Smardzewa pod Łodzią oraz w parkach Helenowskim i Poniatowskiego. Największym marzeniem wszystkich był motocykl. Pierwszym szczęśliwym posiadaczem motocykla był Janek Kalisz. 
Wykładane przez prof. Zygmunta Kozłowskiego chemia, przez prof. Irenę Radwańską biologia, przez prof. Ryszarda Nowaka fizyka, nie zostały przeze mnie w należyty sposób odebrane. Szczerze przyznaję, że dostateczne oceny z tych przedmiotów otrzymałem dzięki przychylnemu nastawieniu do mnie tych pedagogów, za co zachowuję w stosunku do nich głęboką wdzięczność. Ale być może się mylę, a profesorowie wiedzieli lepiej ode mnie na co zasłużyłem. 
W pierwszych latach szkolnych uczuli nas ponadto profesorowie: Czesława Gabrysiewicz – matematyki, Maria Borowska – historii, Lucjan Staszewski – fizyki. Lekcje religii prowadził ks. prof. Julian Dratwa. Uczył nas dopiero w klasie X. Był spokojny, uśmiechnięty, łagodny. Nikt nie dostał gorszego stopnia niż 4, większość miała 5. W klasie IX nauczycielem religii był jezuita ks. Kowalski, próbujący przeciwstawić się zmianom jakie następowały w Polsce. Był znakomitym oratorem. Przemawiając na zakończenie roku szkolnego w 1950 r. do zgromadzonych uczniów, a przede wszystkim do odchodzących już ze szkoły maturzystów, wygłosił ostre kazanie na temat otaczającego nas świata. W zakończeniu życzył właściwej jego oceny i umiejętności oddzielania plew od ziarna. W nowym roku szkolnym, we wrześniu, widziałem jak otrzymywał „dymę”*. Podobno później był aresztowany przez UB. Spotkałem Go na ulicy w latach późniejszych. Był wychudzony i postarzały. 
Wielkim przeżyciem i pierwszym liczącym się sukcesem życiowym był dla nas egzamin maturalny. Godny odnotowania jest egzamin pisemny z matematyki. W czasie przerwy na śniadanie pan woźny rozniósł kubki do kawy. Na dnie kubka, który otrzymałem, była złożona kartka z rozwiązanymi zadaniami. Sławek Deczyński, czołowy matematyk w klasie, po zapoznaniu się z rozwiązanymi zadaniami, zasygnalizował nam, że rozwiązania są błędne i żeby przekazać je do niego do sprawdzenia. W czasie tych manipulacji kartki z rozwiązaniami zauważył prof. Flakiewicz. Na Jego zapytanie Sławek odpowiedział, że to są źle rozwiązane zadania maturalne. Profesor po zapoznaniu się z nimi stwierdził to samo i wyrzucił je po zniszczeniu do kosza. Sławek rozwiązał zadania prawidłowo i w momencie wyjścia prof. Flakiewicza na przerwę przekazał je nam do wykorzystania. W tym czasie pilnowała nas nasza wychowawczyni, która apelowała o zachowanie spokoju i porządku, ale nikomu krzywdy nie zrobiła. Na dziewiętnastu uczniów naszej klasy pięciu niestety nie zdało i musieli przystąpić do egzaminu maturalnego ponownie. 
W szkole dbano nie tylko o naszą wiedzę podstawową. Uczestniczyliśmy w koncertach muzyki poważnej w Filharmonii, uczęszczaliśmy do teatrów, braliśmy udział w różnego rodzaju masowych imprezach sportowych. Wykonywaliśmy w ramach kilkudniowych akcji prace społeczne, np. oczyszczanie Stawów Stefańskiego, porządkowanie terenów w zakładach przemysłowych i obiektach użyteczności publicznej. 
Gwoli zachowania w pamięci naszego kolegi z młodszej klasy, który zginął tragicznie, utopił się w 1950 r. Wyróżniał się w naszym środowisku uczniowskim wybitnymi zdolnościami humanistycznymi. Jego utwory poetyckie prezentowane na akademiach były przez nas podziwiane i gorąco oklaskiwane. Nie znam jego dorobku ani losów pozostałej po nim twórczości. Na pewno jego przedwczesna tragiczna śmierć była niepowetowaną stratą dla naszej szkoły, a być może naszego miasta i kraju. 
Na dobrze wykonanej fotografii naszej klasy, jeszcze X-ej, zasiadają od prawej profesorowie: Hieronim Flakiewicz, Zygmunt Kozłowski, Zofia Kalinowska, Norbert Filutowicz, Maria Borowska, Michał Kwaśniak, Lucjan Staszewski. Uczniowie utrwaleni na zdjęciu to od lewej: Ireneusz Lachowicz, Stanisław Tkaczyński, Hieronim Gburzyński, Sławomir Żydek, Józef Piątkowski, Andrzej Kukulski, Wojciech Zienterski, Paweł Skupiński, Aleksander Skubała, Ryszard Chojecki, Roch Kopczyński, Mirosław Obraniak, Janusz Goncikowski, Janusz Urbański, Włodzimierz Wiński, Ryszard Rzeczkowski, Marian Ługowski, Jan Wójcik, Andrzej Zawadzki, Zdzisław Byczkowski, Grzegorz Janas, Alfred Kutyła, Jan Kalisz, Sławomir Deczyński, Ignacy Brzozowski, Mirosław Michalski, Wiktor Zarzycki, Jan Mostowski, Sławomir Żidek, Tadeusz Pokorski. Poza ujętymi na wspólnej fotografii w klasie X-ej byli ponadto: Zdzisław Augustyniak, Lubomir Czerkawski, Bogumił Fryc, Augustyn Jagiełło, Zdzisław Łukasik, Mirosław Mrozowski, Tadeusz Olewiński, Jerzy Pielech, Norbert Rudzki. 
Z naszej X-ej klasy liczącej 41 uczniów znalazło się w klasie XI-ej zaledwie 12. Pozostali kontynuowali naukę w szkołach zawodowych, trzech kolegów wstąpiło do seminarium duchownego, kilku kończyło liceum rok później. Utrwaleni na zdjęciu podpisali się na jego odwrocie ku pamięci. Zachowane w mojej pamięci i uzupełnione przez Sławomira Deczyńskiego.
 
 
Pół wieku do tyłu
Lubomir Czerkawski, absolwent z 1952 roku
 
 
II Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Gabriela Narutowicza w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku było szkołą dziwną, gdzie podział między działaniami dydaktycznymi i wychowawczymi był bardzo widoczny, nie zawsze mile widziany przez władze kuratoryjne. Na czym polegał ten podział. Otóż na wysokim poziomie nauczania zapewniony przez grono pedagogiczne gdzie wielu wykładowców było w okresie przedwojennym pracownikami naukowymi wyższych uczelni, a wielu z nich w okresie późniejszym przeszło do pracy dydaktycznej na Politechnice Łódzkiej, Uniwersytecie Łódzkim i innych łódzkich i polskich uczelniach. Natomiast proces wychowawczy dyrektor Norbert Filutowicz, przy aprobacie grona pedagogicznego złożył w ręce społeczności uczniowskiej. 
To uczniowie, dzięki swoim zainteresowaniem powołali do życia wiele organizacji i kół zainteresowań. W ten sposób powstał stu osobowy chór, który pod kierownictwem Rajmunda Ambroziaka, późniejszego profesora i Rektora Akademii Muzycznej w Łodzi, zdobywał rozgłos i laury w mieście i kraju, gdzie w 1951 roku na Festiwalu Chórów Szkół Średnich w Krakowie zajął drugie miejsce. Było to możliwe dzięki dużemu zainteresowaniu dużej grupy uczniów, a wśród nich przyszłych muzyków, kompozytorów i działaczy kultury takich jak Wojciech Zientarski, w późniejszym okresie pierwszy skrzypek Filharmonii we Wrocławiu czy Piotr Hertel, dzisiaj kompozytor i kierownik muzyczny wielu placówek artystycznych, festiwali i konkursów. Opiekę pedagogiczną nad chórem z ramienia Rady Pedagogicznej sprawował „de nomine” prof. Sobolewski – nauczyciel śpiewu. 
W analogiczny sposób powstało Koło Sportowe, które w swych jedenastu sekcjach sportowych, takich jak: piłki nożnej, piłki siatkowej, koszykówki, lekkiej atletyki, boksu, kolarskiej, pływackiej, piłki ręcznej, tenisa stołowego, szachowej i turystycznej prowadziło działalność. Szkoła nasza brała udział w mistrzostwach Łodzi szkół średnich, a drużyna piłki ręcznej po zdobyciu mistrzostwa Łodzi i województwa szkół średnich reprezentowała nasze miasto i województwo w mistrzostwach polski gdzie w roku 1951 zdobyła wicemistrzostwo za zespołem z Katowic. W sekcjach Koła Sportowego brało udział wielu uczniów, z których wielu zajmowało wysokie lokaty w sporcie łódzkim i krajowym. Do nich należeli: Wiesław Szulc – mistrz Łodzi i wicemistrz kraju w oszczepie oraz reprezentant kraju w piłce ręcznej, Tadeusz Antonowicz wicemistrz Polski w sprintach (100 i 200 m), pływacki wicemistrz Polski Grzegorz Janas, tenisiści stołowi Bogdan Kamiński i Józef Pacholski, wielokrotni pierwszych miejsc w łódzkich i krajowych turniejach kwalifikacyjnych. Wielu naszych sportowców wchodziło w skład reprezentacji miasta i kraju. W życiu sportowym szkoły dużą rolę odgrywały mistrzostwa szkoły w poszczególnych dyscyplinach sportu oraz ligi szkolne w takich dyscyplinach jak piłka nożna gdzie istniała I i II liga, piłce siatkowej, koszykówce i tenisie stołowym. 
Z inicjatywy uczniów powstało Koło Polskiego Czerwonego Krzyża, Ligi Morskiej i Przyjaciół Ziem Zachodnich. W ramach działalności tych organizacji dokonywano zbiórek książek, odzieży i darowizn pieniężnych dla biednych rodzin i dzieci, a zwłaszcza dla repatriantów z ziem spodnich. Opiekunem z ramienia Rady Pedagogicznej nad Kołem Sportowym i w/w organizacjami był nauczyciel wychowania fizycznego – prof. Michał Kwaśniak. 
W szkole działał hufiec Powszechnej Organizacji „Służba Polsce” – organizacja paramilitarna, która oprócz szkolenia wojskowego w okresie wakacji w ramach brygad junackich brała udział w odbudowie kraju. Nasz hufiec dowodzony przez ucznia Rocha Kopczyńskiego w ramach 159 Brygady brał udział w roku 1950 w odbudowie Szczecina (rozbiórka spalonego gmachu poczty głównej), a w roku 1951 w dobudowie Warszawy. Uczniowie w ramach tzw. prac trzydniowych porządkowali ulice i parki łódzkie oraz brali udział w pracach budowlanych (ułożenie torowiska tramwajowego na Al. Kościuszki na odcinku od ul. Zamenhofa do ul. Bandurskiego dziś al. Mickiewicza). 
W roku 1950 na skutek powstania przy Kuratorium w Łodzi Młodzieżowego Ośrodka Metodycznego w szkole naszej powstały Koła Naukowe kierowane przez uczniów, nad którymi opiekę merytoryczną przejęli nauczyciele. I tak powstało koło biologiczne (Kierownik kol. Zdzisław Śmietański), koło geograficzne (kol. Lubomir Czerkawski), koło matematyczne (kol. Andrzej Wujek), koło polonistyczne (kol. Andrzej Manikowski) i koło historyczne (kol. Andrzej Szkudlarek), w których opracowywano programowe referaty wygłaszane na forum sekcji branżowej Ośrodka Metodycznego, a następnie członkom koła. 
Z uwagi na to, że z inicjatywy młodzieży powstawały na terenie szkoły wszystkie organizacje i koła zainteresowań w II P. G. i L. trudno było powołać do życia Koło Związku Młodzieży Polskiej, bowiem tak się złożyło, że uczniowie naszej szkoły nie zdradzali politycznych zainteresowań, a co za tym idzie brak było inicjatorów organizacji tego Koła. 
Taki stan rzeczy nie podobał się władzom kuratoryjnym, tym bardziej, że szkoła nasza często wyróżniana była za działalność organizacyjno – wychowawczą. Dzięki działalności dyplomatycznej dyr. Norberta Filutowicza taki stan rzeczy trwał do roku, 1951 w którym powstało Koło ZMP, które działało jako jedno z organizacji szkolnej bez specjalnych wyróżnień i priorytetów. W jaki sposób powstało Koło ZMP w szkole nie pamiętam, pamiętam jednak, że jego pierwszym przewodniczącym był kol. Andrzej Szkudlarek. 
W roku 1950 z inicjatywy kilku uczniów powstało Koło Przyjaźni Polsko Chińskiej. A było to tak: Na jednej z przerw międzylekcyjnej kol. Stefan Warzecha zapytał mimochodem czy byli by chętni na wycieczkę do Chin. W grupie, do której zaadresowane było pytanie zapanowało zdziwienie. Wreszcie ktoś się odezwał rezolutnie „a bo co? ”. Wówczas Stefan Warzecha powiedział, że jeżeli chcemy odwiedzić państwo środka to należy założyć Koło Przyjaźni Polsko - Chińskiej i po roku działalności mamy wyjazd pewny jak w banku.
Ponieważ propozycja padła na podatny grunt, powstała grupa inicjatywna i w ciągu kilkunastu dni powstało Koło Przyjaźni Polsko – Chińskiej, przy akceptacji Rady Pedagogicznej i dyr. Norberta Filutowicza. Z uwagi na fakt, że w tym czasie nie było w kraju organów centralnych tego towarzystwa tak jak np. w Towarzystwie Polsko – Radzieckim, o swoim działaniu poinformowaliśmy Ambasadę Chińskiej Republiki Ludowej w Warszawie. Od tego czasu do szkoły zaczęły nadchodzić przesyłki z materiałami propagującymi ustrój i gospodarkę Chin, które czytało kilku członków koła geograficznego i na tym kończyła się działalność tego Koła. Te działania tak uśpiły dyrektora szkoły i Radę Pedagogiczną, że zarówno on jak i grono pedagogiczne nie interesowało się działalnością szkolnego Koła Przyjaźni Polsko – Chińskiej. Ale tylko do czasu. W roku 1951 podczas wizyty Premiera Chińskiej Republiki Ludowej Czou-En-Laia władze polityczne miasta zaprosiły go do złożenia wizyty w naszym mieście. To stało się tragedią naszej szkoły, bowiem Premier poinformowany przez attache kulturalnego Ambasady Chińskiej w Warszawie, ze na terenie Polski w Łodzi istnieje jedyne Koło Przyjaźni Polsko – Chińskiej zapragnął je odwiedzić. 
Tak, więc w programie pobytu w Łodzi Premiera Czou-En-Laia znalazła się wizyta w II P. G. i L., w którym działało jedyne Koło Przyjaźni Polsko – Chińskiej w Polsce, a może nawet w całym bloku krajów demokracji ludowych. 
O programie pobytu w Łodzi Premiera Chin drogą dyplomatyczną powiadomiony został Komitet Łódzki PZPR. W związku z tym doniosłym faktem dyr. Filutowicz został wezwany do Komitetu Łódzkiego Partii celem ustalenia przebiegu wizyty Premiera Chin w szkole i prawdopodobnie wówczas dowiedział się o sprężystej działalności Koła w szkole. W jaki sposób udało się odwołać wizytę Premiera Chin w szkole tego nie wiem. Kosztowało to zapewne wielu zabiegów dyplomatycznych i zdrowia dyr. Filutowicza. Nie mniej następnego dnia po wizycie dyrektora w KŁ PZPR w szkole pojawili się malarze i zaczęto malować korytarze na parterze i pierwszym piętrze. Remont szkoły był usprawiedliwieniem niemożliwości złożenia wizyty dostojnego gościa. W KŁ PZPR stanęło jednak, że Premier spotka się z aktywem Koła na terenie KŁ PZPR. Wybrano sześcioosobową delegację w składzie: Stefan Warzecha, Zdzisław Kurowski, Lubomir Czerkawski, Andrzej Szkudlarek, Tadeusz Karasek i Andrzej Bożym – Manikowski. Na dwa dni delegacja została zwolniona z zajęć szkolnych i oddana pod „opiekę” prof. Hieronima Królikowskiego, nauczyciela geografii i podjęła zajęcia i „wkuwanie” znajomości z geografii, gospodarki i ustroju politycznego Chin. Edukacja przebiegała kursem skróconym, ale dała znakomite wyniki. Na każde zadane nam pytanie przez Premiera Czou-En-Leia lub otaczającej go świty padała wyczerpująca odpowiedź. Wynik tego spotkania był taki, że któregoś dnia po wyjeździe delegacji chińskiej dyr. Filutowicz odebrał gratulacje od I-go Sekretarza KŁ PZPR za wysoki poziom wiedzy jego wychowanków i prawidłowe działania wychowawcze. Wydarzenie t, miało jednak swoje reperkusje w organizacji życia szkolnego. Dyrektor i Rada Pedagogiczna chcąc wiedzieć, co się w szkole dzieje i kontrolować działania swych wychowanków powołała do życia Radę Szkoły, organ nadrzędny nad wszystkimi organizacjami działającymi na terenie szkoły. Przewodniczącego Rady Szkoły powoływał dyrektor na wniosek Rady Pedagogicznej. Przewodniczący Rady Szkoły miał przywilej udziału w posiedzeniach Rady Pedagogicznej i składania swoich wniosków i propozycji we wszystkich sprawach dotyczących uczniów, organizacji szkolnych oraz klasyfikacji uczniów. 
Rada Szkoły w ramach programu kulturalnego organizowała wycieczki, spotkania z ciekawymi ludźmi, ale przede wszystkim wieczornice. Wieczornice były to po prostu potańcówki, na które zapraszano zaprzyjaźnione szkoły żeńskie, na których grał najlepszy wówczas zespół muzyczny „Sony Jazz”, gdzie na perkusji grał „biały murzyn”. Był to muzyk, jeden z najlepszych polskich perkusistów o wyglądzie murzyna. Nasze wieczornice były słynne w całym mieście i dostać się na nie dla osób niezwiązanych z naszą szkołą (chłopcy) i uczennic z VII Żeńskiego Gimnazjum i Liceum było bardzo trudno. 
Zakres działania Rady był bardzo rozległy, dlatego kadencja Przewodniczącego trwała tylko jeden rok, aby nie spowodować zbyt dużego obciążenia i obniżenia postępów w nauce. Pierwszym Przewodniczącym Rady Szkoły był Jan Wiśniewski, a następnymi Lubomir Czerkawski i Andrzej Płonka. Opiekunem Rady Szkoły z ramienia Rady Pedagogicznej była prof. Maria Andrzejewska – nauczycielka historii. 
Kilka lat po ukończeniu szkoły spotkałem się z dyr. Filutowiczem i wówczas zapytałem go, dlaczego sprawy wychowawcze oddał w ręce swych wychowanków. Dyr. Filutowicz popatrzył na mnie, zamyślił się i powiedział tak: „Widzisz mój drogi, wy nie byliście dziećmi. Wy mieliście za sobą dramat Drugiej Wojny Światowej i wielu z was miało bardziej dramatyczne przejścia niż niejeden nauczyciel. Jak zatem mniej doświadczeni życiowo mieli wychowywać bardziej doświadczonych? Ja zawierzyłam wam i dziś z perspektywy kilku lat nie żałuję tego, w jaki sposób wykonywałem swój obowiązek nauczyciela i wychowawcy, pomimo tego, że wiele waszych kawałów, które robiliście nauczycielom nie zawsze mieściła się w normach naszego współżycia”.  Z perspektywy pięćdziesięciu dwóch lat od ukończenia szkoły postacie profesorów przesuwają się jak w kalejdoskopie. Od szkolnego życia dzieli mnie półwieczny dystans, który pozwoli mi ocenić uczciwie moich wychowawców. 
Dyr. Norbert Filutowicz, człowiek schorowany o tolerancyjnym podejściu do uczniów. Jako nauczyciel łaciny, a zwłaszcza logiki nie odegrał zbyt dużej roli z uwagi na kontakt pedagogiczny z kasami maturalnymi, w których była wykładana logika. Nie mniej był popularnym i lubianym nauczycielem w szkole. Kiedy w roku 1950 miał poważną operację i potrzebna była krew, cała szkoła stanęła w kolejce w Stacji Krwiodawstwa. Był człowiekiem cichym i niekonfliktowym. 
Były w szkole dwie siostry Gundlach – Maria polonistka i Marta rusycystka, zwane z uwagi na swoją drobną figurę i niski wzrost „cipkami”. Były kochane przez uczniów do tego stopnia, że pełniono dyżury pomocy domowej, podczas których noszono węgiel, rąbano drzewo, robiono zakupy i spełniano wiele innych czynności trudnych do wykonania przez panie profesor. A to wszystko za ich wielkie serce, jakie nam uczniom okazywały każdego dnia. Kiedy ktoś miał zmartwienie czy bolała go głowa, to one przytuliły go, pogłaskały po głowie i pocieszyły dobrym słowem. Na ich lekcjach panowała absolutna cisza, tak, że słychać było lot muchy. Gdyby ktoś ten spokój naruszył względnie nie odrobił lekcji miał by trudne życie. To były nauczycielki, które wychowywały nas sercem, a nam nie wypadało zrobić im przykrości. 
Wśród grona pedagogicznego szkoły wyróżniała się energia i postawą prof. Zofia Kalinowska - nauczycielka łaciny i nauki o Polsce. Była to nauczycielka, do której czuło się respekt. Nadzwyczaj wymagająca, nie tolerująca jakichkolwiek wymówek typu ból głowy czy choroba matki. Lekcja zadana musiała być odrobiona, a materiał nauczony. Jej sposób działania odczułem na własnej skórze. 
W latach powojennych nie było studniówek, uważanych wówczas za burżuazyjny przeżytek. Kiedy nadszedł koniec roku 1951, czyli okres, w którym winna odbyć się nasza studniówka zgłosiliśmy do dyrektora chęć zorganizowania zabawy sylwestrowej dla klas maturalnych. Dyrektor wyraził zgodę i trzeba było zająć się jego organizacją. Sprawy związane z salami, dekoracją, orkiestrą i innymi sprawami organizacyjnymi były łatwe do załatwienia. Gorzej było z tzw. konsumpcją, czyli tym, co uczestnicy sylwestra będą jedli. Był to okres reglamentacji mięsa i wyrobów mięsnych i zakup większej ilości wymagał przydziału wydawanego przez Wydział Handlu Rady Narodowej. To zadanie powierzono mnie, jako że byłem Przewodniczącym Rady Szkoły i uczniem piątkowym z łaciny, geografii i biologii, lekcji, podczas których sprawę należało załatwić. Moja absencja na łacinie, pomimo poinformowania Panią profesor przez klasę gdzie i po co poszedłem, tak ją rozzłościła, że na świadectwie maturalnym zamiast oceny bardzo dobrej otrzymałem dostateczny. To była jej reakcja spowodowana niesubordynacją jej ucznia. 
Niewątpliwie postacią historyczną był matematyk prof. Hieronim Falkiewicz. Postawny, wysoki, lekko pochylony mężczyzna o szronkowatych włosach przystrzyżonych na jeża. Do klasy najpierw wchodziła jego laska a potem pan profesor. Z chwila wejścia profesora do klasy nasza odwaga i wiedza lokalizowała się w okolicach pięt. Uczył on nas nie tylko matematyki, ale i porządku. Obniżał stopnie za źle napisane znaki delt i równości, za źle napisany znak równości przy ułamku piętrowym, za brak logicznej kolejności w rozwiązywanym zadaniu i za wiele innych „usterek” porządkowych. Problemem w nauce matematyki nie była sama matematyka, a strach jaki nas paraliżował w kontakcie z prof. Falkiewiczem. Jeśli komuś udało się opanować strach, to był dobrym uczniem zasługującym na pełną trójkę. Skala ocen, jaką preferował Pan profesor Falkiewicz zaczynała się oceną -2 (minus dwa), a kończyła się trójką. 
Jest faktem, że po skończeniu szkoły opinie o nim zmieniło wielu absolwentów. Żaden z nich bez względu na ocenę, jaka otrzymał na świadectwie maturalnym nie miał problemów na egzaminie wstępnym na wyższej uczelni bez względu na to, na którą zdawał. 
Było wielu nauczycieli, którzy zachowali się w naszej wdzięcznej pamięci i pełni szacunku. Do nich zaliczyć trzeba prof. Zygmunta Kozłowskiego – nauczyciela chemii, który społecznie organizował dodatkowe lekcje z chemii, tzw. „zerówki” dla słabszych uczniów. Prof. Radwańska – nauczycielka biologii, która swym matczynym podejściem zniewalała nasz młodzieńczy żywioł. 
Prof. Maria Andrzejewska – nauczyciel historii, jedna z najlepszych wykładowców przedmiotu. Potrafiła tak prowadzić lekcję, że siedzieliśmy zasłuchani w opowieści o dziejach naszego kraju i innych narodów. Wreszcie prof. Stanisław Sarama, polonista z powołania. To, co nam przekazał było podane prostym, zrozumiałym językiem, a ponadto potrafił zjednać sobie uczniów do tego stopnia, że każda jego prośba czy polecenie realizowane były bez komentarza. 
Dziś, po ponad pół wieku od opuszczenia przez nas szkolnych murów, kiedy nie ma wśród nas wielu profesorów oraz kolegów ze szkolnej ławy należy pochylić się z szacunkiem nad ludźmi, którzy tak wiele dla nas zrobili oraz nad tymi, którzy tych łask doświadczali. 
Jestem dumny z tego, że miałem możliwość na drodze swego życia spotkać tak wielu wspaniałych ludzi.
 
 
 
Jak to dobrze, że istnieje to wspomnienie...
Anna Kaczan, nauczycielka chemii w II LO
                          
Każdy człowiek wnosi do społeczeństwa, w którym pracuje osobliwy nastrój, a jest on szczególny w życiu społeczności szkoły, bo oceniany przez surowych krytyków, jakimi są uczniowie i nauczyciele-koledzy. 
Dziś chciałabym w kilku zdaniach wspomnieć tych, którzy odeszli od nas, a kiedyś dzielili z nami trudy i radości codziennej pracy. Nie ma ich z nami w uroczystym dniu zjazdu w sensie fizycznego istnienia, ale to, co wnieśli w atmosferę życia szkoły, ożyje we wspomnieniach, bo każdy z nas zapamiętał coś charakterystycznego z ich osobowości. 
Wystarczyła ta chwila wspomnień, a jawią się nam jak żywe sylwetki takich nauczycieli jak: Hieronim Flakiewicz, Piotr Jaronik, Zdzisław Wasilewski, Roman Rokicki, Irena Radwańska, Roman Ciesielski, Edward Mierzwa, Michał Kwaśniak. Widzę ich charakterystyczne uśmiechy, gesty, słyszę głosy. Tak się złożyło zupełnie nielogicznie, jak sobie tego życzy nauka ścisła-matematyka, że nauczyciele matematyki odeszli od nas w pełni sił. Śmierć wyrwała ich z naszej społeczności szkolnej w chwilach najmniej spodziewanych. Szczególnie utkwił mi w pamięci kolega Flakiewicz-surowy, sprawiedliwy i bardzo wymagający nauczyciel. Gdy szedł korytarzem ze swą nieodłączną laseczką, młodzież ustawiała się w szpaler. „Orły matematyczne” (tak mawiał) uskakiwały w ciemniejsze kąty, aby nie prowadzić konwersacji i nie dać profesorowi okazji do zapamiętania nazwiska przed zbliżająca się lekcją matematyki. 
Długoletnim nauczycielem naszej szkoły był też kolega Zdzisław Wasilewski. Matematyka nie przesłaniała mu codziennych spraw życia szkoły. Był organizatorem i duszą wielu miłych spotkań towarzyskich, człowiekiem o rzadko spotykanym poczuciu taktu. 
Pani Irena Radwańska niezwykle życzliwa, zrównoważona wprowadzała do pracy szkolnej nastrój pogody i spokojnej pracy. Nie widziałam jej nigdy zdenerwowanej, w sytuacjach konfliktowych mimo swych racji zawsze ustępowała. Odeszła na emeryturę żegnana serdecznie przez młodzież i nauczycieli. Przychodziła do szkoły na niektóre uroczystości, dokąd jej siły i zdrowie pozwalały. 
Szczególnie boleśnie odczuliśmy nagłe odejście kolegi Romana Rokickiego. Ten pracowity i sumienny młody nauczyciel pomagał z zapałem w urządzaniu nowej szkoły, cieszył się bardzo każdym sukcesem, przeżywał spontanicznie i młodzieńczo. Odszedł tak niespodziewanie. 
Koledzy Roman Ciesielski i Edward Mierzwa, nauczyciele języków obcych wbijali w pamięć naszych wychowanków obce słowa, jako że one są najlepszym paszportem w świat. Często też toczyli boje z nami nauczycielami przedmiotów ścisłych, ale wszystkie ich poczynania miały na celu jedno-dobro ucznia.
Tych kilka zdań, które tu napisałam, jest skromnym wspomnieniem bardzo subiektywnym moim odczuciem, ale chciałam je złożyć jako hołd i pamięć o ludziach, którzy byli wśród nas ... 
Później odeszli Pan Dyrektor Norbert Filutowicz, Pan Dyrektor Antoni Busiłło, o których tyle słyszałam od kolegów, oraz Pani Dyrektor Bożena Burawska, którą miałam zaszczyt poznać osobiście.
Pracuję w II LO niespełna 20 lat, a pożegnałam tylu przyjaciół! Pana Dyrektora Stanislawa Saramę, który dał mi swą salę lekcyjną, księgozbiór i wiele serca, ukochaną przyjaciółkę, w której śmierć nie mogę uwierzyć i której tak strasznie mi brak-Alę Malutczyk, dobre, wspaniałe Bożenkę Adamczyk, Darię Gradzik, Teresę Huszczę - tak mi bliską szkolną przyjaciółkę mojej Mamy ...
Musiałam też pożegnać młodych uczniów i absolwentów. Odeszła moja wychowanka - Sylwia Zimnicka, nigdy nie zapomnę Jej uśmiechu ... Zawsze będę pamiętać piękny, niski głos Pawła Orzega, ujmującą kulturę osobistą Zbyszka Rosiaka ... Odeszli zostawiając w bólu swych wychowawców, nauczycieli i kolegów: Monika Budzisz, Rafał Jagiełło, Szymon Maciołek, Anna Michalak, Artur Wiatr, Krzysztof Wielgosz.
1 listopada, jak co roku, uczniowie pójdą zapalić znicz na grobach Drogich Zmarłych. Oni i nasi młodzi koledzy z Rady Pedagogicznej ciągle poznają ich nazwiska, miejsca spoczynku, by nigdy o nich nie zapomnieć ...
 
 
 
Wyjęte z pamięci...
Genowefa Adamczewska, dyrektor II LO w latach 1962 - 66
 
Jestem ogromnie szczęśliwa, że los pozwolił mi dożyć historycznej chwili, jaką jest stulecie powstania tej niepowtarzalnej Szkoły. 
Dziś, z ogromnym wzruszeniem wyjmuję z pamięci fragmenty przeżyć i refleksji w kierowaniu II Liceum Ogólnokształcącym im. Gabriela Narutowicza w Łodzi. Przepraszam wszystkich Czytelników okolicznościowej publikacji za mój emocjonalny stosunek do Szkoły, Ludzi i dzisiejszego Jubileuszu. 
Wybór zawodu nauczycielskiego, którego dokonałam 54 lata temu i podjęcie pracy pedagogicznej traktowałam zawsze jako wyróżnienie i nobilitację. W rodzinie łódzkiej, z której pochodzę bieda i przysłowiowe „wiązanie końca z końcem” było codziennością. Z dzieciństwa nie pamiętam jak podobnie wiele innych dzieci z mojego pokolenia, nie znało smaku cukierka, ani zapachu czekolady. Warunki w jakich wyrastałam były jedną z istotnych przyczyn wybrania przeze mnie drogi życiowej nauczyciela i wychowawcy. W tym zawodzie bowiem, widziałam wielkie możliwości i szansę mego rozwoju. 
Mając niespełna 19 lat ukończyłam Liceum Pedagogiczne w Łodzi, rozpoczęłam pracę najpierw w V TPD, a później XIV TPD (obecnie XXIV LO). Od początku pracę pedagogiczną toczyłam z działalnością społeczną. Zaczęło się to zaraz po zakończeniu wojny w 7 ŁDH przy Szkołę Podstawowej Nr 99 na Widzewie. Działalność społeczna na rzecz dzieci w dalszym ciągu jest moją ogromną pasją. Od 25 lat przewodniczę Stowarzyszeniu Komitet Dziecka w Łodzi (za tę działalność zostałam wyróżniona najwyższym odznaczeniem dziecięcym, jakim jest Order Uśmiechu). Dziś mogę z całą pewnością powiedzieć, że to co w życiu osiągnęłam, zawdzięczam moim bliskim, lecz nade wszystko harcerstwu i instruktorom, a zwłaszcza Alfredzie Sołtysiak (Komendantka Hufca ZHP Łódź – Widzew) i Władysławie Matuszewskiej (Komendantka Chorągwi Łódzkiej ZHP). 
One wpoiły mi najlepsze wartości: pracowitość, obowiązkowość, a szczególnie miłość do ludzi i własnego kraju. 
Nowym i nieoczekiwanym wyzwaniem dla mnie była decyzja Kuratorium z czerwca 1962 roku o powołaniu na stanowisko dyrektora II Liceum Ogólnokształcącego. Po 42 latach od tamtego czasu dobrze pamiętam, jak bardzo przeżywałam pierwsze spotkanie z wieloletnim i cenionym, ówczesnym, dyrektorem II LO – Panem Norbertem Filutowiczem. Tego samego dnia zostałam przedstawiona Prezydium Komitetu Rodzicielskiego i przedstawicielom Rady Pedagogicznej. Miłym zaskoczeniem dla mnie było wówczas zachowanie Pana dyrektora, który poinformował nie tylko o przejmowaniu przeze mnie obowiązków i przygotowaniu uroczystego rozpoczęcia roku szkolnego, ale także, co było szczególnie ważne, zaapelował do obecnych o pomoc i wsparcie dla mnie. Byłam szczęśliwa, że dzięki temu Człowiekowi przebrnęłam przez najtrudniejsze chwile, które czekały mnie przy przejmowaniu nowych obowiązków. 
Wkrótce spotkałam się z Radą Pedagogiczną. Trudno mi dziś odtworzyć jakie przeżywałam uczucia i napięcia. Towarzyszyła mi niepewność, czy podołam w spełnieniu oczekiwań grona pedagogicznego, które składało się z bardzo doświadczonych i cenionych pedagogów. Miałam jednak wiele szczęścia, że wśród obecnych znajdowali się tak wspaniali ludzie, jak: prof. H. Flakiewicz, I. Radwańska, E. Mierzwa A. Busiłło M. Kwaśniak, J. Szczygielska, J. Janowski, H. Królikowski, N. Czyżykowska, Z. Barańska, H. Kaczan, S. Sarama, K Arkusz oraz sekretarka szkoły – K. Japołowa. To dzięki ich ogromnej kulturze i wyrozumiałości, myślę także, że i zaufaniu, jakim mnie wówczas obdarzyli, mogliśmy wspólnie przygotować rozpoczęcie nowego roku szkolnego 1962/63. 
Żałuję, że mimo wysiłków moich i Kolegów, nie udało się utrzymać kontaktów z zasłużonym dla Szkoły dyrektorem Filutowiczem. Także po latach nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie tej sytuacji. Może gdzieś popełniliśmy błąd? Może żal do ludzi, którzy zadecydowali o Jego zmianie pracy był tak głęboki, że nie mógł już przekroczyć progu swojej – ukochanej szkoły? 
Po rozpoczęciu roku szkolnego 1962/63 wszystkie chwile przeznaczałam na głęboką analizę i szukanie metod organizowania wokół siebie ludzi, by przekonać Ich do siebie i tego co zaproponowałam jako główne zadania szkoły. Byłam w tym czasie najmłodszym dyrektorem liceum w Łodzi! Pełna energii, pasji, pragnęłam zrealizować swoje marzenia jak najlepszego pokierowania pracą Szkoły. To były niewątpliwie moje atuty, ale ciągle miałam świadomość potrzeby doskonalenia w kierowaniu, tak doświadczonym i wymagającym zespołem społeczności szkolnej. Myślę, że moją szansą była łatwość w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi. Starałam się prowadzić pracę w sposób otwarty i życzliwy, a nade wszystko wymagać jak najwięcej od siebie i tę zasadę stosowałam wobec swoich współpracowników. Dzięki temu w bardzo krótkim czasie udało nam się przygotować i przeprowadzić kilka spektakularnych rozwiązań. Wśród nich wymienić należy szeroki program na rzecz umocnienia rangi i wizerunku Szkoły w środowisku, co przyniosło wymierne rezultaty już w trakcie nowego naboru i zwiększonej liczby kandydatów do szkoły. Ogromną satysfakcję sprawiła mi coraz większa rola młodzieży prowadzona przez Samorząd Szkolny, a następnie przez Radę Młodzieży, a także dobrze pracującą harcerską drużynę „Wodniaków”. Byłam dumna z tego, że młodzież przejmowała coraz więcej zadań i podejmowała nowe inicjatywy, czując się bardziej odpowiedzialna za sprawy życia Szkoły. 
Momentem przełomowym, ogromnie cementującym szkolną społeczność było w owym czasie przygotowanie pierwszego po wojnie Zjazdu Absolwentów. To przedsięwzięcie wskazało na ogromne rezerwy intelektualne i organizacyjne, jakie tkwiły w naszym zespole, a wieść udokumentowana tym, że jesteśmy najstarszą Szkolą w Łodzi mobilizowała wszystkich. 
Ogłoszenia w prasie o mającym się odbyć w czepcu 1964 roku Zjeździe, otwierały nowy rozdział życia Szkoły. Do sekretariatu zaczęli zgłaszać się absolwenci wielu roczników, różnych profesji, często uznani w życiu naukowym i społecznym miasta. Sytuacja ta spowodowała, że Liceum im. G. Narutowicza brzmiało inaczej, mocniej i z wielką nadzieją. Stowarzyszenie Absolwentów zaproponowało ufundowanie nowego sztandaru dla szkoły, co jeszcze bardziej podkreślało rangę zbliżającej się uroczystości. Budynek przy ul. Targowej przybierał inny wygląd. Pragnęliśmy pokazać wszystko to, co łączy przeszłość z teraźniejszością, co zniszczyła wojna i co ocalili ludzie. 
Atmosfery Zjazdu nie odda nikt, kto w nim nie uczestniczył. Spotkania ludzi po latach, łzy wzruszenia, oglądanie każdego kąta swojej Szkoły, dotyk ławek i bliskich im sprzętów. Największym wzruszeniem było spotkanie z Profesorami, Kolegami, których oszczędził dramat wojny oraz przywoływanie pamięci o tych, po których zostały tylko wspomnienia. Wydarzeniem szczególnie wzruszającym było pożegnanie „Starego Sztandaru” i wręczenie nowego, ufundowanego przez Absolwentów. Kiedy przejmowałam nowy sztandar i wypowiadałam do młodzieży słowa ślubowania, wówczas już wiedziałam, że wydarzenie to pozostanie na zawsze w mojej pamięci i stanie się częścią mojego życia. Ta właśnie uroczystość przyczyniła się do stworzenia silnych związków pokoleniowych, kontynuacji tradycji oraz potwierdziła, że razem uda nam się stworzyć wspaniałą atmosferę i podjąć nowe wyzwania. 
Tę radość przerwała, niestety decyzja władz politycznych i administracyjnych miasta o konieczności przekazania Wyższej Szkole Filmowej naszego budynku. Trudne warunki lokalowe łódzkiej filmówki, niemożliwość rozwijania jej działalności i alternatywa przeniesienia tej, tak ważnej dla środowiska łódzkiego placówki do Warszawy były powodem, dla którego podjęto decyzję o przeniesieniu naszej Szkoły do innego budynku. Po bardzo trudnych dyskusjach postanowiono przekazać dla naszej Szkoły nowo wybudowany budynek Technikum Ekonomicznego przy ul. Nowej. Nie mieliśmy wpływu na tę decyzję. Była ona nieodwołalna i od l września 1965 roku rozpoczęliśmy rok szkolny w nowych warunkach. Było to bolesne dla mnie, nauczycieli, rodziców, wychowanków, a także uczącej się młodzieży, bowiem wszyscy byliśmy przywiązani do Szkoły na ul. Targowej 63. 
Dziś jeszcze bardziej jestem przekonana, że ówczesne władze proponując wielką, ogólnołódzką uroczystość otwarcia roku szkolnego 1965/66 i oddania nowego budynku oraz przeznaczając duże środki na jego wyposażenie, chciały choćby w części zrekompensować zawód i rozczarowanie tą decyzją, obniżyć temperaturę dyskusji i nastrojów panujących wówczas w Szkole. 
Rok 1965/66 był dla nas, a dla mnie szczególnie trudny. Organizacja szkoły w nowych warunkach, integracja środowiska szkolnego wokół głównych zadań dydaktycznych i wychowawczych. Często wtedy stawialiśmy sobie pytania: w jaki sposób połączyć sześćdziesięcioletnią tradycję kojarzoną z gmachem przy ul. Targowej, z nową lokalizacją. Wysiłek nas wszystkich zmierzał do podtrzymywania więzi Szkoły ze środowiskiem, przy jednoczesnej pracy nad stałym podnoszeniem pozycji Liceum w rankingach szkół łódzkich. 
Mocnym akcentem poza codzienną pracą było objęcie patronatu nad nowo wybudowanym statkiem „Łódź”. Dobrze pamiętam tę wizytę w Szczecinie, podczas której przekazałam od naszej szkoły kryształowy puchar z wiązanką 15 czerwonych róż. „Niech ten symbol – powiedziałam na uroczystości wodowania statku – da Warn szczęście i dobre wiatry na wszystkich morzach i oceanach świata. Z Wami będą zawsze życzliwe myśli społeczności II Liceum Ogólnokształcącego im. G. Narutowicza w Łodzi”. 
Uroczystość ta była – wielkim świętem Szkoły, ogromnym wyróżnieniem. Snuliśmy nadzieje na bliską współpracę załogi statku z naszą Szkoła, zwłaszcza z drużyną Wodniaków”. W tym roku również chór szkolny pod dyrekcją prof. Feliksa Flisa – dziś prof. Łódzkiej Akademii Muzycznej – uzyskał I miejsce w Ogólnołódzkim Przeglądzie Chórów Szkół Średnich. Miałam wówczas poczucie, że tworzymy coś dobrego, coraz lepiej czujemy się w nowych warunkach, wspólnie realizujemy wizję naszej szkoły. Wiele propozycji powstawało z inspiracji Rady Młodzieży, wzrastało jej znaczenie i rosła współodpowiedzialność młodzieży za swoją Szkołę. O doświadczeniach we współpracy z młodzieżą wypowiadałam się m. in. na łamach prasy w artykule „Ja nie rządzę szkołą”. Praca dawała mi wiele satysfakcji, byłam nią pochłonięta, wspólnie z gronem pedagogicznym, uczniami i rodzicami snułam nowe plany naszej Placówki. 
I właśnie wtedy, w sposób dla mnie nieoczekiwany zostałam powiadomiona o decyzji ówczesnego Kuratora Oświaty o powołaniu mnie na stanowisko Naczelnika Wydziału Szkolnictwa Ogólnokształcącego i Oświaty Dorosłych w Łódzkim Kuratorium. Decyzja w tej sprawie ówczesnego Kuratora, a wcześniej wieloletniego dyrektora III LO w Łodzi - Mieczysława Woźniakowskiego była jednoznaczna. Zakomunikował mi wówczas ,,... koleżanko! ja także kochałem swoją Trójkę, człowiek musi podejmować nowe wyzwania jakie są stawiane przed nim...“. Trudno mi było się pogodzić z tą decyzją, a jeszcze trudniej powiadomić o niej tych, z którymi razem pracowałam..
Nigdy nie zapomnę ostatniego pożegnania z moją Szkołą. We wrześniu 1966 roku atmosfera tego pożegnania była jakże inna od tej, jaką przeżywałam cztery lata wcześniej. Odchodziłam z poczuciem odciśnięcia w historii szkoły jakiegoś małego, własnego śladu. Zostawiłam w niej cząstkę mojego życia - nauczyciela, wychowawcy, człowieka. Gdziekolwiek  później  pracowałam, jakiekolwiek pełniłam funkcje i zajmowałam stanowiska, zawsze jednakowo reagowałam i reaguję do dziś na słowo “Dwójka”. Jest ona mi bliska, tak jakby czas się zatrzymał i mimo, że od tego okresu dzieli nas już prawie 40 lat, moje związki emocjonalne ze Szkołą są nadal bardzo silne.
Pragnę zatem dzisiaj, w dniu tak pięknego Święta, pochylić się nad wszystkimi, z którymi miałam szczęście pracować w czasie kierowania naszą Jubilatką. Dziękuję, że pozwolono mi przeżyć piękne chwile, które trwale pozostaną w mym sercu i mej pamięci.
Życzę obecnej Dyrekcji, Radzie Pedagogicznej i Młodzieży by w codziennej, mozolnej pracy pielęgnowali najpiękniejsze tradycje, naszej Szkoły. By życzliwość, otwartość i szacunek dla drugiego człowieka były dla Was nadal największymi wartościami. Pragnę, aby zachowana została dobra pamięć o tych, którzy starali się w minionych 100 latach te wartości u swych uczniów i wychowanków kształtować i zaszczepiać.
 
Z uczuciami życzliwości i przyjaźni
 
 
 
Wspomnienia Małgosi o szkole
Małgorzata Stawiszyńska-Janas, absolwentka z 1976, 
nauczycielka biologii w II LO
 
 
Bardzo trudno po wielu latach pisać wspomnienia, ale spróbuję przywrócić w pamięci postacie najmilsze mojemu sercu. 
Pamiętam, że szkoła to nie był tylko budynek, do którego wchodziło się na kilka godzin. To było życie: nasze – uczniów, nauczycieli i pracowników administracyjnych. Lekcje odbywały się 6 dni w tygodniu, a dodatkowo w sobotę, co tydzień organizowane były na sali gimnastycznej dyskoteki. Nikt nie myślał, że musi iść na zabawę do szkoły, my po prostu chcieliśmy jeszcze przez chwilę pobyć wszyscy razem. „Na bramce” stał prof. Andrzej Waldek i czujnym okiem sprawdzał wygląd osób towarzyszących. 
Każdy dzień nauki uczniowie rozpoczynali od poddania się kontroli, czy mają tarczę szkoły, która powinna była być przyszyta, a nie przypięta agrafką do płaszcza lub mundurka. Sprawdzający uczeń – członek Samorządu i dyżurujący nauczyciel byli bardzo rygorystyczni. W szkole działała w ramach Samorządu Szkolnego sekcja porządkowa odpowiedzialna za sprawdzanie obuwia na zmianę (wówczas obowiązywały buty zdrowe i wygodne – juniorki). Uczniowie chodzili ubrani w szare mundurki, przed którymi nikt się nie bronił, bo ujednolicały wszystkich i nikt się nie wyróżniał (szare kamizelki, spódniczka lub spodnie). 
Na terenie szkoły królowała pani dyrektor Bożena Burawska (korpulentna osóbka o bardzo donośnym głosie). Nasza pani dyrektor znała wszystkich uczniów, była bardzo konsekwentna, zdecydowana, kochała niezwykle młodzież, o czym wiedzieliśmy i co powodowało, że i ona była nam wyjątkowo droga. 
Aby zorganizować wycieczkę klasową, dyskotekę, wyjście klasy poza szkołę należało zawsze uzyskać zgodę pani dyrektor. Wizyta w jej gabinecie była dla mnie wielkim przeżyciem. Pukanie do drzwi, mocne bicie serca, a wreszcie donośny głos pani dyrektor: „Co tam chcesz, Małgośka?” Następnie toczyła się rozmowa, zwykle miła, ozdobiona szerokim uśmiechem „Burasi”, która zwykle akceptowała nasze pomysły.
Na lekcje języka polskiego szłam spokojna, gdyż prof. Alicja Łącka była zawsze miła, spokojna, opanowana, wymagająca i konsekwentna w działaniach. Taki też wprowadzała na lekcjach nastrój. Natomiast na klasówkach nie wolno było mieć plecaków, czy teczek przy sobie, gdyż wszystko postawione było pod ścianą pracowni. Pani profesor „zaszczepiła” we mnie miłość do czytania lektur, dyskutowania i pisania wypracowań. W czasie roku szkolnego obchodziliśmy setną lekcję i przygotowywaliśmy program, podczas którego nauczyciel odpoczywał lub był uczniem. Śmiechu było nieraz, co niemiara. 
Moją wychowawczynią była prof. Krystyna Zielenow. Pamiętam, że była bardzo wymagająca, ale tłumaczyła zrozumiale i przystępnie. Kto jeszcze w domu ćwiczył zadania ze zbiorów matematycznych, mógł iść na lekcje spokojnie. Jeździliśmy na wycieczki, chodziliśmy razem do kina, a bal maturalny odbył się u prof. Krystyna Zielenow w mieszkaniu na ulicy Wólczańskiej. Bawiliśmy się u prof. do białego rana, a słowa, które wtedy wypowiedziała: „Nigdy już nie spotkacie się w takim gronie” były prawdziwe. Minęło 25-lecie od naszej matury, a my nie możemy się spotkać ponownie. 
Bakcyla do nauk biologicznych zaszczepił we mnie prof. Jan Janowski. Wówczas wydawało nam się, że jest starszym nauczycielem, bardzo groźnym i wymagającym. Lekcje były ciekawe, a pomoce naukowe, rozwijały zainteresowania biologiczne. Dowodem tego jest fakt, iż w 4-tej klasie pisałam pracę na olimpiadę biologiczną, na potrzeby, której przeprowadziłam obserwację fotosyntezy na moczarce kanadyjskiej (część doświadczeń pod czujnym okiem p. prof. wykonałam w szkole- w pokoju hodowlanym). 
Następną osobą, która wywarła na mnie biologiczne „piętno” była prof. Barbara Kapica. W sposób profesjonalny, naukowy i ciekawy przekazywała wiedzę. Profesor współpracowała z Uniwersytetem Łódzkim i Muzeum Ewulucjonizmu i potrafiła nas zainteresować swym przedmiotem. 
Prof. Andrzej Waldek (biolog-marynarz) opowiadając barwnie o życiu organizmów oraz prowadząc zajęcia przygotowania do życia w rodzinie rozbudził moją ciekawość podróżniczą. 
Największym „postrachem” dla mnie i myślę większości kolegów oraz koleżanek, był prof. Lesław Gruszczyński. Człowiek szalenie inteligentny, o bystrym umyśle naukowca był bardzo wymagający. Posadzka na korytarzu na II piętrze wydeptana była przeze mnie i kolegę Marka Pola, który przepytywał mnie z historii przed lekcją, czy klasówką. Nigdy nie wiadomo było, w którym momencie będziemy na lekcji odpowiadać. Pan profesor „tanecznym krokiem” przemierzał salę i pytając, wskazywał: „ty, ty…”. Po nocach śniły mi się strony z książki historycznej włącznie z rysunkami i mapami. „Postrach historyczny” okazał się balsamem na maturze. Kiedy prof. Gruszczyński wszedł na salę gimnastyczną wszystko stało się proste. Był sympatyczny, uśmiechnięty, miły. Wprowadził ku zdumieniu wszystkich, atmosferę spokoju i ciepła. Po lekcjach z prof. można było godzinami rozmawiać o wyprawach górskich w Tatrach. Jest, bowiem zapalonym narciarzem. Tańczy też doskonale, choć na naszej studniówce trudno było uczennicy zaprosić go do tańca. 
Nie sposób nie wspomnieć o prof. Hieronimie Królikowskim, który uczył nas geografii i astronomii. Wymagający, doskonały nauczyciel o bardzo dużej wiedzy, którą przekazywał aż w nadmiarze. Zawsze musieliśmy nadążać za tokiem myślenia p. prof., doskonale znać zjawiska geograficzne, mapę, roczniki statystyczne. W 4-tej klasie zorganizował wspaniałą wycieczkę do Chorzowa. 
Harcerstwo wodniaków prowadziła prof. Alicja Wdowiak, z którą jeździliśmy na rajdy i wyprawy harcerskie. 
Lata nauki w naszej szkole wspominam sympatycznie, może też dlatego, że mieliśmy dość zgraną klasę. Na wycieczkach odpoczywaliśmy, organizowaliśmy swoje 18-nastki, a na studniówce bawiliśmy się świetnie, wszyscy razem, bez osób towarzyszących i nie w restauracji, ale na sali gimnastycznej w murach własnej szkoły. 
Po maturze rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Łódzkim wytypowana bez egzaminu jako jedna z trzech najlepszych uczniów w szkole: 
I- sze miejsce Włodzimierz Kardas IV c – na AM
II- gie miejsce Małgorzata Stawiszyńska IVc – na UŁ – biologia – kierunek nauczycielski
III-cie miejsce Elżbieta Warska – IV d na PŁ
Mówi się, że drzwi do swojej szkoły zamyka się tylko raz, po maturze. Ale ja je otwierałam i zamykałam wielokrotnie, od kiedy w roku 1985 zaczęłam pracę jako nauczycielka II LO. Dziwnie było wejść do pokoju nauczycielskiego i zająć miejsce wśród swoich nauczycieli, a potem zwracać się do nich po imieniu. Do pracy w moim liceum przyjmowała mnie pani dyr. Jadwiga Sadłocha. Jako dyrektor była wobec nas bardzo wymagająca. Stosunki nasze opierały się na wzajemnym szacunku i gotowości do pracy. Pani dyrektor Jadwiga Sadłocha nigdy nie pozwoliła zrobić krzywdy uczniowi, zawsze powtarzając: „Wszystkie dzieci w naszej szkole są nasze”. 
Za jej kadencji przygotowaliśmy zjazd 90 – lecia szkoły. To dzięki Niej zaczęli działać wolontariusze z Japonii na terenie II LO, przybliżając nam kulturę, język i zwyczaje swojej ojczyzny. Efektem tej współpracy było zaproszenie naszej pani dyrektor na wycieczkę do Japonii. Wrażeniami z wyprawy podzieliła się z nami w czasie posiedzenia Rady Pedagogicznej. Rozpoczęta przez Nią współpraca z wolontariuszami z Japonii trwa do dzisiejszego dnia. 
Obecnym dyrektorem naszej szkoły jest Dariusz Jędrasiak, który jest również moim kolegą biologiem. Kiedy został dyrektorem, powiedział: „Nie zajmujcie mojego miejsca w pokoju nauczycielskim”. To prawda, że żyje szkołą i kieruje nią nie z pozycji obserwatora w gabinecie dyrektorskim, ale z pozycji czynnego działacza dyrektora. Powoli wraz z naszymi nauczycielami i młodzieżą buduje prestiż II LO – szkoły, która zawsze lokowała się w czołówce liceów naszego miasta. 
Nie tylko moje życie związane jest z II LO. Mój mąż od wielu lat prowadził bufet szkolny. Był lubiany przez młodzież i nazywany przez nią „szefunciem”. Moją miłość do szkoły przekazałam również moim córkom. Starsza – Ania wzorowa i bardzo dobra absolwentka II LO dalej godnie reprezentuje szkołę w murach PŁ. Obecnie w II LO uczy się moja młodsza córka – Agnieszka, która twierdzi, że do naszej szkoły chodzi z przyjemnością, ponieważ panuje tu bezpieczna i przyjazna atmosfera.  W moim życiu dużą rolę odgrywa praca zawodowa, którą 24 lata wykonuję z pasją i zaangażowaniem. Lubię pracę z młodzieżą, zwłaszcza taką, jaka uczy się w II LO. Jest to młodzież kulturalna, pracowita i zaangażowana w życie szkoły.